czwartek, 5 maja 2016

Cudowna majówka

Do cudownych można ją zaliczyć już chociażby z powodu pięknej pogody, która poprawiła się natychmiastowo wraz z jej początkiem i zniknęła już wczoraj (czyt. środa). Moja majówka trwa od piątku, do przyszłej niedzieli, bo napatoczyły się maturki. Jetem wdzięczna za tą chwilę wytchnienia, w ostatnim tygodniu latałam już z językiem na brodzie, a i tak ze wszystkim się nie wyrabiałam. Teraz nareszcie mam czas dla mojej rodziny, zwierzaków i dla siebie.
Sporą część długiego weekendu spędziłam w stajni i to bynajmniej nie mojej. W piątek przygotowywałyśmy się z ziemi do sobotniego treningu (ćwiczenie opisane w poprzednim poście).



Zaplotłam też Tereskę. Jestem trochę fryzjerskim beztalenciem i zwykle oddaję zaplatanie mamie, ale mama była na wycieczce, więc musiałam zrobić to sama. No i nawet jestem z nich zadowolona ;)


Zrobiłam sobie jeszcze czyszczenie i olejenie skórzanego sprzętu. Mam małego bzika na punkcie moich skórek. Większość z nich to rzeczy używane, zmęczone życiem. Bardzo lubię je czyścić i widzieć jak się zmieniają. Na przykład wygląd mojego starego Kieffera, w którym obecnie nie jeżdżę, znacznie poprawił się po regularnej pielęgnacji. 


Ostatnią aktywnością tego dnia była wycieczka rowerowa z Luną. Staram się odbywać je codziennie, kiedy jestem w domu. Luna jest młodym owczarkiem i potrzebuje mnóstwo ruchu. A jak go nie dostanie, to przekopuje mamie grządki...


No a poza tym jest z niej straszny wodołaz i nie omieszka skorzystać z okazji, by się potaplać. 

W sobotę rano ruszyłyśmy z dziewczynami do Brodów. Dzięki Olimpii udaje mi się zabrać je dwie naraz, zabranie jednej nie wchodzi w grę. Są ze sobą bardzo zżyte i strasznie marudzą, kiedy się je rozdziela.


Kropa trafia zwykle do boksu między swoich ulubionych chłopców, Jarda i Dunaja. Tereska też na początku była stawiana do boksu, ale bardzo ją to stresowało. Raz nawet uciekła i przyleciała na łąkę, gdzie mieliśmy trening. Żeby jej więc oszczędzić stresu, teraz stawiamy ją w mini zoo, gdzie siedzi z kurami i kozami. Niedawno urodziła się nowa kózka o roboczym imieniu Janinka: 


Urocza, prawda? Teresa ma odmienne zdanie...


Ale jakoś dają kobitki radę. Dzięki towarzystwu mniej się drze do Kropy (a Kropa przy swoich macho to już prawie wcale).

A tak swoją drogą przypomniałam sobie, że parę lat temu w zoo miałam zdjęcie z kózką i poprosiłam Oli, żeby mi zrobiła podobne obecne. 


Trochę durniej teraz wyglądam, ale poza tym niewiele się zmieniło :D 


Po południu zaczęły się treningi. Byłam w pierwszej grupie z Olimpią i z Pati.

fot. Piotr Skiba

Joanna Skibińska, która trenowała z nami tego dnia, widziała nas już "w akcji" rok temu na zawodach, kiedy to zostałyśmy jej powierzone na rozprężalni. Wtedy była masakra, Kropa nie chciała skakać, każda próba kończyła się wyłamaniem. Po sobotnim treningu wszyscy byliśmy z niej zadowoleni, bo ani razu nie wyłamała. Była łatwa w prowadzeniu, dawała się skracać i prowadzić w tempie. Bardzo miło wspominam trening i liczę  na więcej takich w przyszłości :) 



Zwracałyśmy uwagę głównie na moją postawę (kamizelka mnie pochyla, ale nie zamierzam bez niej skakać po ostatnich dwóch upadkach), na pracę rękami na drągach i na kontrolowane tempo do przeszkody. 

Wieczór Kropa spędziła na padoku, a Tereska pochodziła chwilkę na oklep pod Pati. 

W niedzielę miałam problem czy jeździć na placu, czy brać trening... ale tak naprawdę marzyłam o terenie i udało się to marzenie spełnić. Gosia jechała ze swoim czarnulkiem i zgodzili się wziąć nas ze sobą. 

Kropa ostatni raz w terenie z innymi końmi była... zeszłego lata? A w takim dwukonnym to chyba ze 2 lata temu... Jakby nie wierzyła w tą wolność, na początku strasznie pędziła i robiła wielkie oczy. Kiedy szła za Lorkiem, chciała go gryźć w zadek, ale wyprzedzić to już nie skubanica mała. Przy pierwszym kłusie jednak zdecydowałam się na wyprzedzenie no i nieźle mnie wytrzepało, bo Kropa włączyła tryb turbo-kłusaka i poleciała. To samo było przy pierwszym galopie, ale to już przy dużej fuli Lorek nas doganiał. Natomiast brawurą wykazywała się oczywiście na widok ludzi i rowerów... STOP. No i nie pójdzie. Robi wielkie oczy i furczy i nie pójdzie, no. Ale jak rycerz w karej zbroi Loruś poprowadzi, to co innego...



Widoczność znikoma, ale ta czarna plamka to Lorafen właśnie ;)

Tego dnia miała jeszcze dwa pełne energii kopacze ogródków do wybawienia, więc z oszczędności czasu wzięłam je obie na rower i to okazało się być słabym pomysłem...



W drodze na łąki było prawie ok. Poza tym, że Saba (czarny potworek) biegła nieco wolniej niż Luna i nie chciało jej się męczyć, co okazywała w sposób następujący. Zatrzymywała się i (nie mam pojęcia, jak to możliwe) zbijała się w kulkę tak, że szelki z niej schodziły i pyk! Saba już leci w drugą stronę. Ale to i tak pikuś w porównaniu z tym, co było potem. 
Spuściłam je obie ze smyczy, żeby sobie polatały na łąkach. Z Luną zawsze tak robię, rzucam jej dyski, a ona je przynosi. Usiadłam sobie z nimi w trawie. Zadzwoniła ciocia. Mówię jej, że wszystko pięknie, relaksujemy się. I zaraz po rozłączeniu się, psy poszły w długą do najbliższego rowu. Wołam i wołam. Zanim zdążyłam tam dotrzeć (a ten "najbliższy", to był jakieś 400m przez wysoką trawę, kudłacze zawróciły i przylazły do mnie całe mokre i szczęśliwe. 
Kiedy je już pozbierałam i miałyśmy wracać do domu, w połowie drogi pojawiły się nam na drodze dwa koty. I zamiast uciec od razu, siedziały do ostatniej chwili... kiedy to trzymając lewy halulec, w prawej ręce Sabę (Luna na wysięgniku) powoli, stopniowo...władowałam się pod stojący traktor. 
Obyło się bez większych strat, tylko parę siniaków i wgięty koszyk w rowerze.

W niedzielę byłam umówiona na trening. Wsiadłam na Kropę, rozstępowałam i rozkłusowałam. Przy drągach Siwa zaczęła kuleć na prawy tył. Daliśmy jej spokój, w kopytach nic się nie działo, więc miałam ją tylko zlać wodą i czekać co będzie dalej (dzień później już nie kulała). 
Dzięki uprzejmości trenera wzięłam Weritasa. Wyczyściłam go, osiodłałam go moim sprzętem i raz dwa wsiadłam. 




Na Werciu jeździłam ostatni raz jesienią. Jest mądrym koniem, czuć niemiecką szkołę. Jednak przez to, że chodzi pod różnymi jeźdźcami, bywa nieczuły i niechętny do pracy. Dwa razy mi wyłamał i nie zawsze było łatwo go dopchać, suma sumarum jestem zadowolona z naszej współpracy :)



Wieczorem zabrałyśmy z mamą konie do domu i do nocy napychały się zielonką na pastwisku. 

Wtorek upłynął na wspólnym, rodzinnym robieniu ogrodzenia. Zabawne, w większości domów z końmi grodzi się strefę dla koni, a u nas ze strefy dla koni, grodzi się strefę dla ludzi :P


Pod koniec dnia wsiadłam na Kropę kontrolnie, żeby zobaczyć, jak z nogą. Proszę Wybaczyć dziurawe dżinsy i krzywy dosiad, ale to było naprawdę spontaniczne ;) 




Jazda bardzo krótka, luźna i bezstresowa, a dodatkowo odczulałyśmy się na strachy dookoła nas ;)

I to koniec opisu majówki, tej właściwej. Ja mam dzisiaj ładną pogodę, więc nie chcę się kisić w domu, ale mam zaczętych parę postów, więc z pewnością jeszcze coś opublikuję ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz