sobota, 18 lutego 2017

Koniec pewnej historii

Czasami dostajemy od życia prezent, z którym nie wiemy, co zrobić. Albo wydaje nam się, że wiemy, choć tak nie jest. Czasem też chcemy czegoś tak bardzo, że dostajemy to, choć nie jest to coś, czego w tym momencie potrzebujemy.

A bywa też, że dostajemy właśnie to, czego potrzebujemy, choć wydawało się, że tak nie jest. 
Do czego ja właściwie dążę?

13. października 2013. Tego dnia w moim życiu pojawiła się istota, która odwróciła jego bieg o 360 stopni, znacznie bardziej, niż się spodziewałam. Życie całej naszej rodziny znacznie się zmieniło. 
Czy żałuję tej zmiany? Z mojej pozycji naturalnie nie. Mimo wszystkich dodatkowych obowiązków, rodzina również więcej zyskała, niż straciła, chociażby więcej czasu spędzanego na świeżym powietrzu. 

Minęły nam razem trzy lata. Teraz mogę spojrzeć na ten czas z dystansu i go ocenić. 
Jestem z tych osób, które mają wizje. To znaczy nie jestem jasnowidzem, czy jakimś innym przepowiadaczem przyszłości, tylko zawsze, kiedy  podejmuję się jakiegoś większego przedsięwzięcia, mam w głowie obraz tego, jak to powinno wyglądać. Tutaj też miałam pewną wizję. 
Chciałam, żeby koń kupiony wtedy, był z nami na zawsze. Chciałam uczyć się z nią, poznawać wszystkie aspekty jeździectwa. Miała być koniem rodzinnym, z którym uczyć się będą mogli wszyscy. 
Ile z tego udało się osiągnąć? 

Poznanie i rozwijanie się w różnych dyscyplinach jeździeckich: 

Skoki


To dyscyplina, którą zgłębiłyśmy w największym stopniu. Od początku Kropa wykazywała predyspozycje w tym kierunku, zwinność, szybkość, dokładność i wolę walki. Gdybym nie zachwiała jej pewności siebie, pewnie skakałybyśmy wyżej i więcej. Los jednak chciał, żebyśmy spędziły długi czas na odbudowywaniu zaufania i chęci do skoków. 


Od pierwszego wspólnego metra, do całkiem harmonijnych parkurów. Przecisnęłam ją (albo ona mnie) przez kilka startów, brązową odznakę i wiele treningów, między innymi z Jackiem Zagorem, czy też wieloma różnymi trenerami. Była jedynym koniem, na którym prawie wcale nie bałam się skakać, z którym umiałam się zgrać i znałam jej reakcje, możliwości. Po chwili słabości nie do końca jej ufałam, ale jakoś przemogłyśmy niepewność i starałyśmy się dla siebie nawzajem.


Ujeżdżenie



Na tym polu, przyznaję się bez bicia, nie zawojowałyśmy zbyt wiele. Wiecznie miałyśmy problem ze skalą ujeżdżeniową, bo kiedy udało się już osiągnąć rozluźnienie, to za Chiny Ludowe nie mogłyśmy ogarnąć kontaktu. I sprzęt był wymieniany, i zęby były robione. Włożyłyśmy w to dużo pracy. Zadowalający punkt wyjściowy do sensowniejszej pracy ujeżdżeniowej (rozuluźnienie, ,,zdrowy" kontakt) udało mi się osiągnąć trzy lata po jej kupnie, we wrześniu 2016.



Praca skokowa stanowiła niewielką część całej pracy, więcej pracowałyśmy na płasko. Chyba byłam zdeterminowana, bo mimo bardzo powolnych postępów pracowałam ciągle i z biegiem czasu doczekałam się efektów. Jeśli chodzi o jakieś bardziej skomplikowane figury, to bałam się wprowadzać je sama ich nie znając. Nikt nas też nie prowadził jakoś szczególnie w tym kierunku, więc szczytem naszych możliwości był prawie poprawnie wykonany zwrot na przodzie. 
W ,,osiągnięciach" mogę wymienić kolejne przeciśnięcie, tym razem przez ujeżdżenie na brązie. Nie było to miłe doświadczenie, w mojej ocenie nie powinnam była zdać... ale prawda jest taka, że ja tam byłam opanowana, a ona zachowywała się jak słabo zajeżdżony trzylatek. Może sędziowie wzięli pod uwagę determinację... 

W mniejszym stopniu:

Próba terenowa

Na prawdziwym crossie nie byłyśmy, ale mogłyśmy zasmakować trochę crossu podczas przygotowań do Hubertusa 2014. Jedną z konkurencji były takie prawie derby, stała tam kłoda, snopki i parę innych przeszkód stałych. Pozwolę sobie opatrzyć to filmem: 


To był jeden z naszych najlepszych treningów w życiu, tak btw ;) 

Oprócz tego każdy teren z Kropą był trochę crossem, bo uwielbiała szybko galopować. Myślę, że dałaby sobie radę na prawdziwym wkkw, po dobrym treningu.

Western

To tylko wspomnienie w kontekście żartobliwym, bo żadnych poważniejszych podjeść nie było. Po prostu pożyczyłyśmy sobie westernowe siodełko, załadowałyśmy pod nie kocyk i dobrze się bawiłyśmy :)

,,Nie boję się być sama. Bycie samotnym jest lepsze z tobą. Życie jest lepsze z tobą."


,,Koń rodzinny"

Na tym polu miało być najbardziej sielsko i miało to przynieść najwięcej radości. Już od pierwszych wsiadań na nią było widać, że jest bardzo energiczna i trochę zbyt narwana, żeby sadzać na nią początkujących.


Tata siedział raz, mama miała jedną poważniejszą jazdę, z galopem. Odbywała się ona co prawda na trybie autopilota i luźnych wodzach, ale była całkowicie bezpieczna, Kropa pozostała rozluźniona.
Poza tym kilka razy nosiła kuzynkę, raz ciocię. Pod kuzynką nawet miała parę sensownych lonży, puszczałam ją na stępa luzem. No ale na tym się kończy, pod dorosłymi nie pracowała też ze względu na wymiary.

Praca naturalna oraz bez sprzętu

Zacznę może od naturalu w tym właściwym pojęciu, bo go też zasmakowałyśmy, w małym stopniu, ale jednak. Bawiłyśmy się z Seven Games, friendly opanowałyśmy bardzo dobrze, była odczulona na wiele rzeczy. Resztę zaniedbałam, robiłyśmy porcupine, ale denerwowało ją, więc jakoś tak przestałam i trochę jestem zła na siebie, ale trudno.

Jeśli chodzi jednak o ,,free riding" zrobiłyśmy więcej, niż oczekiwałam w dość krótkim czasie. Już po dwóch latach mogłam się cieszyć takim przyjemnym obrazkiem.


Co prawda nie czuję się tak pewnie na oklep, jak bym chciała, ale nie przeszkodziło mi to w dość swobodnej jeździe w trzech chodach. Oczywiście przygotowywałam ją najpierw jeżdżąc bez wędzidła, następnie na oklep bez wędzidła i dopiero potem na goło. 

Punktem zwrotnym w naszej pracy na oklep był prezent w postaci padu do jazdy na oklep. Teraz to trochę oszukany ten oklep, ale znacznie poprawił się komfort i bezpieczeństwo. No i spełniło się moje marzenie o skokach na oklep, może niewielkie i pokraczne, ale zawsze :)



Ambitny skoczek

Nie wiem, czy trafi mi się jeszcze w życiu koń, który skakał tak wysoko i ambitnie w stosunku do swoich rozmiarów. 


Jeszcze mało wiem, żeby wypowiadać się na temat techniki skoku koni, ale biorąc pod uwagę, że zrzutki robiła wyjątkowo rzadko, ratowała mnie z wielu sytuacji i skakało się na niej naprawdę wygodnie, nie czując wysokości. Kuc bez pochodzenia, specjalnego treningu, ale z wielkim sercem.


Przyjaciel

Bo właśnie o tym najczęściej marzymy kupując konia, prawda? Tutaj sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Trzeba brać pod uwagę wiele czynników. O naszej więzi z koniem decyduje ilość spędzanego czasu razem, wspólne przeżycia (te dobre, ale i te złe), ale także w dużej mierze charaktery. Ludzie piszą książki o osobowościach koni oraz o tym, jakie cechy dopasować, żeby współpraca układała się dobrze. Opowiem, jak to było z Kropą. 


Są pewne cechy fizyczne, które często determinują zachowanie konia. Na przykład klacze uchodzą często za bardziej drażliwe, posiadające humorki. Kuce za to często bywają elektryczne, wręcz szalone pod względem szybkości, a do tego wyjątkowo uparte. Kropa posiada wiele stereotypowych cech zarówno klaczych, jak i kucowych. Nakręcona potrafiła galopować na oślep co jakiś czas brykając. Wiecznie niepokorna, była dla mnie trudna w pracy. Niektóre konie starają się zadowolić jeźdźca, chociażby po to, żeby otrzymać nagrodę lub żeby trening już się skończył. Kropa za to miała raczej tendencję do robienia na złość. Nie mówię tutaj o wyłamywaniu, bo to była moja wina. Ale praca po płaskim była często trudna, bo sytuacje, kiedy robiła dokładnie to, o co ją prosiłam zdarzały się rzadko. Pozostaję przy tym krytyczna wobec siebie, wiem, że moje pomoce nie zawsze były całkowicie czytelne. Jednak ilość jazd, z których zeszłam z płaczem lub rozczarowaniem pokazuje, jak ciężko było nam się dogadać. Ale nie chciałam się poddawać. I nie poddałam się. Z jej całą wrażliwością, humorkami i uporem cierpliwie pracowałam przez te trzy lata. 
No a co z tą przyjaźnią? Nie wiem, jak wyglądała jej przeszłość zanim do nas trafiła. Pierwsze miesiące z nami bardzo dużo pracowaliśmy nad jej zachowaniem, ponieważ nie szanowała człowieka. Kiedy ktoś przechodził jej pod szyją próbowała gryźć (jedną panią ugryzła w plecy), a przy podnoszeniu kopyt i innych czynnościach zdarzało jej się zamierzać na mnie z kopytami. Pod koniec naszej współpracy nie miała żadnych narowów, tolerowała dotyk człowieka na całym ciele i można było jej nawet przejść pod brzuchem, nie reagowała. No więc o co chodzi? 
Kropka nie lubiła bliskości z człowiekiem. Mówię w czasie przeszłym, bo nie wiem, jak jest teraz. U nas, niezależnie od tego, czy pracowała codziennie, czy odpoczywała, raczej traktowała nas z dystansem i nie lubiła pieszczot. Zmieniło się to stopniowo, było coraz lepiej i zaczęła traktować klepanie i głaskanie jako nagrodę na treningach. Ale nigdy nie była koniem szczególnie miłym. Witała czasem rżeniem, miewała też momenty szczególnej tolerancji, kiedy dawała się przytulać i głaskać. Lubiła naturalnie drapanie, zdarzało jej się odwzajemniać, kiedy drapałam ją po kłębie. 
Przechodząc do miłej części, była koniem, przy którym czułam się bezpiecznie. Po długim czasie spędzonym razem jeżdżąc na niej nie bałam się, że mnie poniesie, że się wystraszy w terenie, że zadębuje, czy zrobi inną głupotę. Wysiadywałam jej ewentualne bryki, wyłamywania, jakieś wstrząsy a'la spłoszenia. Bo były łatwe do wysiedzenia, nie chciała nigdy mnie zrzucić i była zdziwiona, kiedy spadałam. Zawsze dawała mi się potem złapać. Słyszałam też nie raz, że uspokajała się, kiedy byłam z nią, na przykład kiedy stała w Brodach. Jednak trochę z nią przeszłam, czasami spędzałam z nią godziny po prostu w boksie, na przykład po tarnikowaniu zębów. 


Być może piszę tą notkę na tyle późno, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie tyle emocji, ile bym chciała. Ale wiecie dlaczego tak jest? W tym momencie jestem nawet trochę zła na siebie. 
Ta decyzja była racjonalna. Na tyle racjonalna, że kiedy już było po wszystkim, czułam się i zachowywałam inaczej niż wszyscy podejrzewaliśmy. 
Myślałam, że będzie bardzo źle. Że przeżyję to dużo głębiej, że będzie mi towarzyszył długotrwały smutek. Trochę mi głupio to przyznać, ale czas smutku po sprzedaży był naprawdę krótki. Chyba poczułam ulgę. Kto nigdy tego nie przeżył nie wie, jak stresujący jest proces sprzedaży konia. Otrzymywałam masę telefonów i mejli, wykańczało mnie to psychicznie. Teraz chyba mogę o tym wspomnieć, że były telefony z Warszawy, ale też na przykład z Wielkiej Brytanii. Większość w końcu odpuszczała i nie odzywała się więcej. Cały czas starałam się rozsyłać ogłoszenie, bo zależało mi na tym, żeby sprzedać ją przed zimą. A jednocześnie każdej nocy sen z powiek spędzały mi myśli, czy to jest dobra decyzja, bo do końca nie byłam pewna. Do tego nie mogłam przestać wyobrażać sobie jej przyszłości, martwiłam się o warunki w przyszłym domu i o to, jak będą ją traktować. Poza tym przygotowywania do sprzedaży (głównie psychiczne, ale też bezskutecznie próbowałam ją na wakacjach pokazać w jakichś zawodach) praktycznie od wiosny. Najwyraźniej cała ta rozpacz i bezsilność rozłożyły się na taką ilość czasu, że finalnie nie byłam w stanie czuć nic więcej. Bo ja jestem z tych, co dużo czują, stąd moje zdziwienie. 

No a jak to było? Przed sprzedażą nie czułam się na siłach jeździć. Intuicyjnie pomyślałam, że powinien na nią wsiąść ktoś inny, ze świeżym spojrzeniem. Dlatego kilka jazd odbyła na niej Olimpia, co było bardzo dobrym pomysłem. Kropa pochodziła trochę pod innym jeźdźcem, Olimpia podchodziła do niej ze spokojem i całkiem fajnie im się pracowało. 


Tydzień później nowa właścicielka przyjechała na jazdę próbną. Drobniutka, jedenastoletnia dziewczynka. Radziła sobie z Siwulką bardzo dobrze, miała dobrą równowagę i nie bała się przywołać jej do porządku i  wyglądały razem bardzo dobrze. Dodatkowo miała stać w okolicy Zielonej Góry, czyli nie tak daleko ode mnie.

Kolejny tydzień później przyjechali z jednokonną przyczepą, dziewczynka założyła jej różowy kantar i wprowadziła do przyczepy jakby nigdy nic. I pojechali.  Dzień wcześniej miałyśmy ostatnią wspólną jazdę.

,,To jeszcze nie koniec, chyba, że to koniec. Nie chcę na niego czekać. To stanie się łatwiejsze... jakoś. Ale nie dzisiaj."



Martwiłam się trochę o Tereskę, bo jednak żaden koń nie lubi być sam. Ale ona jakoś dała radę, rżała niewiele. Za to przerwę świąteczną spędziłyśmy na regularnej i wartościowej pracy, gruntownie przygotowałyśmy się do sanek. 


Sprzedałam ją w grudniu, dziewiątego, jeśli dobrze pamiętam. To był dla mnie dziwny czas. Było mi też pewnie łatwiej, bo nie zostałam całkiem bez konia, dalej miałam przecież Tereskę. Ale jednak obowiązków mniej, brak jazd nie wyszedł mi na dobre. Kilka razy byłam w Drzonkowie, ale nie były to owocne jazdy, raczej było mi ciężko znaleźć spokój i równowagę. Tak mi minął grudzień i trochę stycznia. Aż do chwili, kiedy pojawiła się chybocząca nadzieja oznaczająca nowy rozdział w naszym życiu. 
Z przykrością stwierdzam, że piszę tego posta już kilka tygodni i chyba wyczerpały mi się możliwości twórcze. W związku z tym zakończę zacytowaniem notki z FB, bo była pisana na świeżo i zawiera wszystko, co kluczowe w tej sprawie.

Mam jedną prośbę, nie czujcie się oszukani. Ja właśnie tak się czuję, kiedy widzę coraz to nowe posty o tym, że osoba, którą długo obserwowałam, sprzedaje konia. Traciłam wiarę w ludzi, nie rozumiałam tego. Teraz sama jestem w takiej sytuacji. Nie chcę prawić morałów, że konie się sprzedaje i kupuje, bo tak nie uważam i nie chcę tego problemu bagatelizować. Tu po prostu chodzi o to, żeby starać się działać jak najlepiej dla konia. Nawet jeśli to ma nam złamać serce, dobro konia jest zawsze na pierwszym miejscu. To on był naszą zachcianką, a nie my jego. Dlatego jeśli wybieramy opcję lepszą dla konia, to sprzedaż powinna być bezwzględnie zrozumiana i akceptowana.
A jak ja się z tym czuję? Szczerze mówiąc lepiej, niż się spodziewałam. Najtrudniej było mi uwierzyć, że to, co się stało, to w gruncie rzeczy nie porażka, a swoisty sukces. Z pomocą bliskich i przyjaciół udało mi się zmienić dzikiego, niezrozumianego i nieprzystosowanego diabełka, w kuca dostosowanego do pracy z dziećmi, jezdnego i grzecznego. Nie najgorzej prawda?
Teraz nasunęła mi się taka aluzja, może trochę głupia, ale obrazująca. Czuję się jak Alicja, która wypiła eliksir powiększający i już nie może wejść do tych małych drzwi. Ale za to może dosięgnąć do klamki, żeby otworzyć większe wrota. Te małe drzwi to dla mnie kucowy świat, pełen zabawy i radości, ale też ograniczeń. Za to wchodzę w świat dużych koni, który zawiera wiele nowych możliwości, doznań i celów. Jeszcze nie wiem, kiedy dokładnie duży koń pojawi się w naszym domu, ale nie mogę się doczekać początku nowej historii. 

,,Tu właśnie jeden rozdział się kończy
A zaczyna nowy
Nadszedł czas, aby się pożegnać
Wiesz o tym, i to jest właśnie najtrudniejsze 

Koniec tych wszystkich lat, które tu spędziłyśmy
Lecz ja zawsze będę pamiętać

To był najlepszy okres w naszym życiu
Lecz księga otwiera się już na kolejnej stronie
Historia zostanie napisana
To był najlepszy okres w naszym życiu
Lecz ja nie zapomnę twarzy tych, którzy kiedyś byli mi drodzy
Trudno jest pożegnać się z najlepszymi dniami
Ale jeśli to musi się zakończyć, cieszę się, że byłaś moim przyjacielem
W najlepszym okresie naszego życia"

,,Od tego momentu
Zapomnij o tym czego się bałyśmy
Powiedz, że nigdy się nie poddamy
Powiedz, że zawsze będzie próbowała być moją pomocną dłonią
Spróbuj być tą, która rozumie
Kiedy rzeczy nie idą zgodnie z twoim planem
Ale wciąż jesteśmy warte tego wszystkiego

Oboje znamy nasze ograniczenia
i to dlatego jesteśmy silni
Teraz kiedy spędzamy trochę czasu osobno
Wyprowadzamy siebie nawzajem z ciemności
Ponieważ obie wiemy"

1 komentarz: