czwartek, 18 sierpnia 2016

Nowęcin 2016

W czwartek dostałyśmy propozycję wyjazdu. W niedzielę rano byłyśmy już w drodze.

I tak właśnie spędziłam 9 godzin drogi w małym autku z opadającą szybą i bullterrierem na kolanach...




Późnym wieczorem dojechałyśmy na miejsce. Co robił tam pies? Otóż Kropka należy do pani, która nas wiozła i z nami mieszkała. I to jeszcze nie koniec Kropek w moim otoczeniu. 
Okazało się, że stajnia, do której nas zaproszono znajduje się zaraz za drugą, równie dużą stajnią. Co jeszcze ciekawe, obie z nich w tamtym tygodniu miały bardzo dużo klientów. 
Zamieszkałyśmy w "domku instruktorskim" zaraz przy stajni. 


Tak tak, to właśnie tam mieszkałyśmy we 4, razem z Bullką. Ciasny, ale własny. Poza szczekaniem Kropy było słyszeć rżenie, stukanie, picie i tak dalej... wszystkie możliwe odgłosy stajni.
Wieczorem śmignęłyśmy jeszcze na plażę, było zimno i gryzły komary :')


Następnego dnia już zaczęła się praca. Przedstawiono mi co i jak, zajęłam konia i lonżowałam. No i tym właśnie "zajętym" przeze mnie koniem była.. Kropka. 


Poczciwina, bezkonfliktowa i zdawało mi się, że lubi współpracę z ludźmi. Pod koniec roboty robiła się marudna, ale co się dziwić...

Statystyczny dzień wyglądał tak, że wstawałam rano (później, lub wcześniej, zależnie od tego, czy jeździłam, czy nie) i zwykle szłam lonżować. Lonże trwały od 10 i w najlepszym wypadku kończyły się o 12. W najgorszym trwały do 13:30. 
 Zaraz po nich szłyśmy na obiad, czasem w Nowęcinie, czasem jechałyśmy do Łeby. 
Chwila odpoczynku (czasami jazda) i od 15:30 dalej lonże.

 

Kończyły się różnie, czasami trwały do 18, czasami do 20. I często po nich jeszcze wsiadałam. 
Lonże były podzielone na 3 rodzaje, 20-minutowe, trzydziestki i czterdziestki. Prawda jest taka, że najlepsze były dwudziestki i to nie ze względu na moje lenistwo, ale na to, że na czterdziestkach po prostu nie było już co robić. To znaczy zapełniało się czymś czas, ale czułam, że najbardziej efektywnie działają dwudziestki.
Zwykle rano miałam czterdziestki, a po południu trzydziestki i dwudziestki.

Ćwiczeń robiłam z uczniami dużo, trochę znałam, trochę podłapałam od innych lonżujących. Jak komuś zaczynało się nudzić to wymyślałam udziwnienia, robiłam dosiad wyścigowy, czy też damski. Z czasem jako element obowiązkowy każdej lekcji wprowadziłam gubienie i łapanie strzemion, a także regulowanie ich z siodła i podciąganie popręgu. 
Miałam pecha o tyle, że moja kobyła była "i mała, i duża", więc ładowali mi się na nią i dorośli, i małe dzieci. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że pracowała najdłużej z obecnych tam koni, chyba, że trafił się lekki dzień.

Sporadycznie przejmowałam też inne konie, Pikadora (poniżej), Kuratelę, czy Samuraja.


Łącznie na placu (używanym tylko do lonż) było jednocześnie zwykle 6-7 koni. Na hali zmieściło się (jak to powiedział pan Jan) "tylko" 6.
Pogoda była różna, zmieniała się momentalnie. Na zachodzie pogoda też bywa zmienna, ale chyba tutaj nigdy mnie tak wiatr nie wytargał, pewnie swoje zrobiły też wielkie, otwarte przestrzenie. 
Dzieci przychodziły różne (miałam 4 osoby dorosłe, jeśli dobrze pamiętam), najmłodsze u mnie miało chyba 4 lata. Stopień zaawansowania też był różny, od siedzących na koniu po raz pierwszy, do tych o prawie niezależnych od dosiadu rękach, z lepszą równowagą. Gdybym została drugi tydzień, może zobaczyłabym kilka moich uczniów podczas jazd samodzielnych. 

Jeśli chodzi o lonże, doszłam do wniosku, że najszybciej progresują osoby, które uprawiają jakiś inny sport, a jeśli chodzi o dzieci, to bardziej "z górki" miały szczupłe oraz te z bardziej przebojowymi charakterami. Ciekawym doświadczeniem była lekcja z niemieckim chłopcem, z którym próbowałam się daremnie porozumieć po angielsku (on był za mały, żaby znać język, ale znali go stojący obok rodzice), rozumiał chyba tylko "ok" i "relax". Za to dość skutecznie dogadaliśmy się na migi i poprzez powtarzanie po mnie, wykonał praktycznie podstawowe ćwiczenia. 

To tyle, jeśli chodzi o pracę, teraz o mojej formie wynagrodzenia. 
Pozwolę sobie zrobić taki wstęp:


Na filmie znajdują się dwa z trzech koni, jakie miałam okazję jeździć. 
Mówiąc ogólnie, jazda na dużych koniach sprawiała mi duże trudności. Zakres ruchów grzbietem jest u nich znacznie większy, niż u kuca (i nie mówię tu, że moja Kropa ma sztywny grzbiet i nim nie rusza, bo tak nie jest) i ciężko było mi ogarnąć chociażby wysiadywany galop. 

Opowiem o każdym z osobna. 

Zacznę może od klaczy, której jest znacznie więcej w filmiku powyżej i to wcale nie ze względu na jej tuszę ;) 

Niby już nie młodziak, a krew dalej gorąca. Zostałam jednak w całości powiadomiona, z czego w znacznym stopniu wynikało jej zachowanie, ta cała nieufność. 
Eufemia jest ślepa na prawe oko. Konie z tą przypadłością potrafią normalnie funkcjonować, wystarczy wspomnieć chociażby Antygonę mojego trenera, która skacząc oddawała całe serce i ślepota w niczym jej nie przeszkadzała. 
Eufemii najwyraźniej jednak przeszkadza. Pierwszym z jej dziwactw jest wbieganie do boksu, boi się wejść do niego powoli.
Na jeździe jest "bardziej do pchania niż Samuraj (starszy ślązak, któremu się nic nie chce) ", a poza tym robi wyżej zaprezentowane rzeczy i bardzo nie lubi galopować na prawo. Za to jest nadzwyczajnym miśkiem w pielęgnacji, lubi czyszczenie, nie marudzi przy siodłaniu. Jest jaka jest i nie próbowałam jej zbytnio zmieniać, przecież nie pracowałam z nią długo. 






Drugi z koni to Harpun, na nim miałam jedynie dwie jazdy. Wszystko szło świetnie, już mieliśmy galopować i poczułam, że w końcu siedzę na normalnym koniu... aż tu nagle dostałam trzy znaki, że jednak tak nie jest. Były to bryki połączone z wyrwaniem do przodu, bardziej niebezpieczne, niż na gniadej. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułam, że koń naprawdę chce mnie zrzucić. 
Jechałam dalej, galopowałam normalnie. Zgodnie z zaleceniami trenera krzyknęłam na niego i przywołałam do porządku, później już nie próbował. No ale przyjemne to nie było, bo jednak miało jakiś powód. 
Przygotowując go do jazdy dzień później, rozczesując zaklejki w okolicy lędźwi, zobaczyłam, jak bardzo się ugina. Po prostu bolały go plecy. 
Z tego, co wiem, był to wyjątkowo trudny tydzień, przygotowania do brązowych odznak, ludzie z kolonii. Te konie pracowały bardzo dużo. Dlatego miałam lekkie wyrzuty sumienia jeżdżąc na nim, a co dopiero wymagając czegoś.



Ostatnim z moich wierzchowców był Merano. Podobnie jak Harpun pracował przez te dni pod bardziej zaawansowanymi jeźdźcami. Tego dnia padało, więc poszliśmy na halę i tam odbyliśmy dość krótką, rozluźniającą jazdę. On na szczęście nie zafundował mi żadnych niespodzianek, jeździło mi się przyjemnie.



To jeszcze parę wniosków jeśli chodzi o jazdę. Wcześniej wspomniałam już o większym zakresie ruchów grzbietem niż u kuca. Zauważyłam też jeden aspekt wynikający z faktu, że te konie pracują dużo pod różnymi jeźdźcami. 
Kiedy na nie wsiadłam, włączały "autopilota". Innymi słowy, ja postępuję, pokłusuję, jak trzeba to i pogalopuję, ty tylko siedź i nie przeszkadzaj. No i przy okazji nie myśl sobie, że będę szedł tak, jak ty chcesz, kwestię ułożenia mojego ciała pozostawiam sobie. Wolta? Po co. Lepiej nie oddalać się od innych koni, przy nich jest bezpieczniej. No a najbezpieczniej to jest przecież przy samym wyjściu, lepiej się go trzymać. 
U Eufemii i Harpuna udało mi się wyłączyć ten tryb, trochę je pozginać i pogimnastykować. Chociaż nie było to łatwe ani przyjemne, nie chciały utrzymywać zadanej przeze mnie pozycji. U Merano każda taka próba wywoływała spięcie, nie rozumiał, czego od niego oczekuję. W związku z tym postanowiłam tylko go porozluźniać i zapewnić spokojny, bezstresowy rozruch. 

Poza tymi aktywnościami sporadycznie robiłam jakieś inne końskie rzeczy, na przykład nosiłam przeszkody.



To był bardzo wyczerpujący tydzień. W  niedzielę, po ostatniej jeździe spakowałyśmy się i rodzinka zabrała nas do domu. Po drodze zahaczyliśmy o Łebę i ruchome wydmy w Słowińskim Parku Narodowym. 






Powyższym stateczkiem mieliśmy płynąć na wydmy (nie było czasu na rower czy marsz), ale miał awarię, więc zdecydowaliśmy się na meleks. 


Powstał też rzecz jasna filmik z całego wyjazdu:




Biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku nie udało nam się pojechać na Mazury, taka forma urlopowania też nam pasowała. Mama to wypoczęła wybitnie, ja trochę mniej, ale zmiana otoczenia też mi się przydała. 
Teraz pozostało jak najlepiej wykorzystać pozostałe dni w domu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz